Francja, koniec roku 1761. Wojna siedmioletnia przybiera katastrofalny obrót, trwa dyskusja na temat wygnania jezuitów, a markiza de Pompadour przeżywa ostatnie dni swojej chwały. Nicolasa Le Flocha spotykamy w Operze na premierze Palladynów Rameau. Na widowni jest madame Adelajda, jedna z córek Ludwika XVI. Podczas przedstawienia towarzyszący księżniczce hrabia i hrabina de Ruissec dowiadują się o samobójczej śmierci swego syna. Nicolas wraz ze swym szefem Sartinem udaje się do domu nieszczęśliwych rodziców, gdzie dokonuje kliku zadziwiających odkryć. Wkrótce dowie się, że śmierć młodego człowieka jest powiązana z jezuickim spiskiem. A może to fałszywe pozory, element skomplikowanych machinacji dworskich koterii, które toczą ze sobą tajemne wojny?
Wszystko tu ma klimat. Język, opisy, postaci. Również i samo dochodzenie przebiega w aurze XVIII wiecznej Francji. Te karoce, liściki z pieczęciami, tajemne przejścia między komnatami... Markizy, hrabiowie, jezuici, gwardziści... Kadry wyjęte z albumów dawnego Paryża i Wersalu. Czujecie? Poza obrazami, dostajemy też garść wiedzy o zwyczajach, codziennym życiu, hierarchii w życiu społecznym. Smaczku dodaje fakt, że bohaterowie lubią dobrze zjeść a o przygotowaniu jedzonych dań lubią opowiadać. Intryga iście szlachecka, rodzinne tajemnice, król w niebezpieczeństwie. Choć trup ściele się gęsto, nie obiecuję jakieś wybitnie bogatej w akcję powieści. Jednak poprowadzenie dochodzenia przez Nicolasa, bardzo inteligentnego śledczego, wystarczająco potrafi czytelnika zająć. Urzekły mnie obie części (TAJEMNICA BIAŁYCH PŁASZCZY) choć drugą znacznie przyjemniej mi się czytało, bo już wiedziałam czego się spodziewać. Jak ktoś lubi klimat filmów kostiumowy, będzie zadowolony.